Mamy wakacje, więc zgodnie ze zwyczajem, którego nie praktykowałam od dłuższego czasu - oprócz pomagania bliskim, po prostu urlopuję w rodzinnym domu. Jestem ze wsi. I to nie
takiej tuż za miastem usianej willami i hacjendami. Jestem z wioski
otoczonej polami, łąkami, traktorami, kombajnami, pszenżytem i
innymi wiejskimi wynalazkami. Co prawda, rolnictwo w czynnym
znaczeniu znam tylko ze skakania na sianie z dzieciakami ze szkoły, ale wieś nie jest mi obca.
Pamiętam, jak po dłuższym
czasie wracałam do domu z Trójmiasta i jak ucieszyłam się na
widok krowy. Nie wiem, czy to z sentymentu, czy z tęsknoty za
sielanką (na szczęście mi życie na wsi tylko z tym się kojarzy),
spokojem i beztroską. W każdym razie wieś jest super i to wcale
nie tylko ze względu na naturę. Może kogoś zaskoczę, ale ludzie
tu też są niesamowici.
Kiedyś z chłopakiem
zrobiliśmy sobie wycieczkę rowerową po gminie Choroszcz i okolicy.
Był upalny początek lipca. Plan mieliśmy ambitny, bo chcieliśmy
jeszcze zahaczyć o Tykocin, jednak nie daliśmy już rady. W każdym
razie przemierzaliśmy sobie polne drogi i w pewnym momencie
złapaliśmy gumę w rowerze. Na szczerym polu. Daleko od domu. Na
szczęście ni stąd ni zowąd pojawił się traktorzysta, który
widząc naszą niedolę, zaprowadził nas do najbliższej miejscowości.
Znaleźliśmy się pod sklepem spożywczym w Konowałach. Był to
typowy, wiejski sklep. Pod jego drzwiami na ławeczce siedzieli sobie
panowie sączący piwko. Nawet pani sklepowa, na oko puszysta kobieta
pod pięćdziesiątkę, wyszła na pogawędkę obfitującą w sprośne
żarty przerywaną od czasu do czasu gromkim śmiechem. Nawet o nic
nie musieliśmy prosić. Sami zauważyli, że mamy problem i od razu
zaoferowali pomoc. Jeden pobiegł do domu po jakieś narzędzie,
drugi po łatę do dętki i po kilku chwilach mogliśmy dalej
wyruszać w drogę. W podzięce postawiliśmy im piwo. Byliśmy
naprawdę bardzo mile zaskoczeni.
Poniżej mała fotorelacja ze spaceru po okolicach Złotorii na Podlasiu.
Ostatnio natomiast pewna
rodzina z Sawina zaprosiła mnie i moje siostry do zerwania dla
siebie śliwek i jabłek. Na koniec pani gospodyni przyniosła tez
trochę warzyw. Btw uwielbiam lato na wsi. Owoce zerwane prosto z
drzewa, świeże warzywa z ogródka. Pychota! Wspomniana rodzina była trzypokoleniowa. Dziadkowie rolnicy, ich córka i trójka małych
urwisów w wieku przedszkolnym. Dzieciaki (w czapeczkach
zawiązywanych pod brodą z małym daszkiem z koronki jak sprzed
dwudziestu lat), choć ledwo dosięgały do gałęzi, pomagały nam
też zrywać śliwki. Gospodarstwo typowo rolnicze z małym
drewnianym domkiem, letnią kuchnią, stodołą i chlewikami. Widać,
że się tam nie przelewało, a mimo wszystko gospodarze chętnie
podzielili się z nami tym, co mieli.
Bliskość natury, spokój i dobrzy ludzie – to uwielbiam we wsiach. Mogłabym spędzać tu niemal każde wakacje. Wiem jednak, że ich mieszkańcy, choć dobroduszni, to borykają się z wieloma problemami. Ciężka praca na roli, spore bezrobocie i trudniejszy dostęp do dóbr kulturalnych i społecznych - to tylko kilka z nich. Pod tym względem na szczęście też pojawiają się zmiany. Utwardzane drogi, nowe inwestycje w pobliżu, rozwój komunikacji publicznej na pewno ułatwiają wyrównywanie szans. Fajnie, że funkcjonują lokalne grupy działania, koła gospodyń wiejskich czy też ochotnicze straże pożarne. To solidaryzuje, motywuje i tym samym podnosi jakość życia „daleko od szosy”.
świetne zdjęcie ogórka!
OdpowiedzUsuńMnie też się podoba ;)
OdpowiedzUsuńMmm...Klimatycznie bardzo. Uwielbiam wiejskie okolice :)
OdpowiedzUsuńwieś jest spoko, to co nie jest spoko - uwiązywanie psów na łańcuchu i to czasem 24 h/ na dobę
OdpowiedzUsuńTo prawda ;/ Na szczęście i w tej kwestii widoczne są już pewne zmiany na lepsze.
Usuń